Skrzyżowanie Anielewicza i Piaseckiego
autor: Wojciech Łazarowicz
18 kwietnia 2013
Ciekawy artykuł opublikowany na przewodnim portalu opinii NaTemat.pl
***
Mój ojczym znał Mordechaja Anielewicza, bo chodził z nim do jednej klasy
w żydowskim gimnazjum. Mój ojciec był zaś antysemitą, pilnym uczniem, a
potem współpracownikiem Bolesława Piaseckiego, współzałożyciela ONRu.
Dorastanie w nieustannym polemicznym sporze z oboma – ojcem i ojczymem,
dało mi unikalną chyba perspektywę spojrzenia na relacje
polsko-żydowskie. Postanowiłem - nie bez uzasadnionych obaw – parę słów o
tym napisać.
Wydarzenia marcowe 1968
Mój ojczym kolegował się z Anielewiczem, ale nie łączyła ich przyjaźń.
Zbliżała wprawdzie lewicowa wrażliwość, ale o ile Mordechaj należał do
organizacji socjalistyczno-syjonistycznej, to mój ojczym był
zaprzysięgłym komunistą. Anielewicz nie był specjalnie religijny, ale
przywiązanie do tożsamości żydowskiej było dla niego kluczowe – był
przecież syjonistą. Ojczym wspominał, jak Anielewicz miał do niego żal
za głupie manifestacje antyreligijne, bo ojczym wraz z innymi młodymi
żydowskimi komuchami przywiązywali gołębiom czerwone wstążeczki do
nóżek, by potem wypuścić je wewnątrz Wielkiej Synagogi na Tłomackiem -
ku zgorszeniu bogobojnych Żydów. Wiadomo, ideowi komuniści pogardzali
zabobonem, a do ortodoksyjnych rabinów mieli stosunek taki, jak
Magdalena Środa do Tadeusza Rydzyka. Ojczym opowiadał, że Mordechaj
Anielewicz zmieniał swe poglądy polityczne zanim przystał do Haszomer
Hacair, ale żaden z jego ideowych wyborów nie wychodził poza ramy
tożsamości żydowskiej.
Po zdaniu matury, mój ojczym wrócił do rodzinnego Lwowa, gdzie
Anielewicz go odwiedził wkrótce po wybuchu wojny. Szybko miał się silnie
rozczarować porządkami sowieckimi we Lwowie, i spiesznie wrócił do
Warszawy. Zresztą, wielu Żydów którzy uciekali najpierw przed Niemcami
na wschód, poznawszy uroki Kraju Rad wracali ufając, że Niemcy to jednak
naród kulturalny.
Tyle wspomnień o Anielewiczu przekazał mi ojczym, nie znam niestety
więcej szczegółów ciekawych dla biografów. Zarówno znajomość z
Anielewiczem, swoje pochodzenia, jak i inne, dalece bardziej bolesne
wspomnienia, mój ojczym od siebie oddalał. Nawet swojemu rodzonemu
synowi nie wspomniał o żydowskim pochodzeniu, ale tę lukę informacyjną
skwapliwie uzupełnili koledzy mego ojca w marcu 1968 roku. No właśnie,
pora poświęcić kilka słów memu ojcu.
Mój ojciec pochodził „znad Niemna” - bo jego rodzinny dom stał zaledwie
kilka kilometrów od Bohatyrowiczów tak poetycko odmalowanych przez
Orzeszkową. Zresztą Łazarowicze to była taka sama szlachta zagrodowa,
jak Bohatyrowicze. Przywiązani do polskości i ultrakatoliccy. Mój ojciec
urodził się w już w Wilnie, gdzie dziadek studiował, a potem pracował w
starostwie wioleńsko-trockim. Przetrwawszy okupację w rodzinnej wsi, po
wojnie rodzina wyjechała na tak zwane ziemie odzyskane. Ojciec dorastał
więc pośród malowniczych mazurskich jezior, które memu dziadkowi
wydawały się „jakieś takie byle jakie”. Czy to frustracja z powodu
utraty kraju rodzinnego, czy osobista zapalczywość (której mam nadzieję
nie odziedziczyłem) – dość, że w dziadku wzmógł się maniakalny
antysemityzm. Pamiętam, że zamiast opowiadać nam, czyli wnukom, jakieś
sympatyczne historie znad Niemna, wciąż ekscytował się szachrajstwami,
jakich mieli się dopuszczać Żydzi wobec Polaków przed wojną. Dość
powiedzieć, że to co Żydów spotkało w czasie wojny, dziadek uznawał za
bicz boży. Napawało to niesmakiem nawet mojego ojca, który bezskutecznie
tłumaczył dziadkowi wręcz heretycki charakter takich wywodów. ...A mój
śp. tatuś był silnie wierzący, czytał brewiarz, pisał felietony do prasy
katolickiej i udzielał się w stowarzyszeniu Pax. Tam wypatrzył go sam
Bolesław Piasecki, założyciel ONR Falangi. Widział w mym ojcu dobrze
rokującego ucznia, bo ściągnął go z Ełku do Warszawy, załatwił
mieszkanie i pracę. Ojciec był lekarzem, ale rozwijał także swą
publicystyczną karierę pod skrzydłami szefa propagandy PAXu, a
przedwojennego szefa bojówek ONR Falangi – Zygmunta Przetakiewicza.
„Bolesław” był dla ojca mentorem, zaś „Zyzio” jakby dobrym wujciem.
Kariera polityczna mego tatusia pod kuratelą ideologa faszystowsko-marksistowskiego, oraz przesympatycznego ponoć bandziora postępować musiała znakomicie, ale niestety nastąpiła katastrofa. Spłodziwszy troje dzieci w sakramentalnym związku, mój bogobojny tatuś oddalił się był w kierunku pewnej absolwentki szkoły baletowej – bo uznał, że bardziej niż uroki licznego potomstwa, pociągają go „kobiety fascynujące”. Sam Bolesław Piasecki prowadził mediacje z moją mamą próbując zapobiec rozwodowi. Poniekąd słusznie zakładał, że pozostawienie żony z trójką dzieci stanowi przeszkodę w karierze politycznej zaangażowanego katolika. Jednak, jako że afekt tatusia nie stygł, doszło jednak do rozwodu. By zaś sprawa nie zakończyła się kompletnym skandalem, Piasecki odebrał od obojga byłych (w świetle prawa, ale nie religii) małżonków uroczystą przysięgę pozostania w stanie bezżennym, czyli do utrzymania statusu separacji. Bardzo śmieszą mnie te ceregiele starego krętacza, by kurwiącego się pupilka uchronić przed stygmatem rozwodnika. Śmiech mnie ogarnia tym większy, jeśli pomyślę, że moja mama wychodząc potem za Żyda, złamała świętą przysięgę złożoną samemu Bolesławowi Piaseckiemu. No przyznacie, że jest to zabawne, a okazji do śmiechu w całej tej historii jest niewiele...
Troszkę się rozpisałem, bo mam słabość do historii pełnych paradoksów, a
taką wydaje mi się moje własne dzieciństwo. Co drugą niedzielę
spędzałem u ojca i doprowadzałem go na skraj ataku apopleksji
powtarzając z niewinna miną to, co zasłyszałem od ojczyma. Ojczym zaś
pojękiwał bezsilnie dyskutując z przekazywanymi przeze mnie
kontrargumentami. Ojciec był po żmudzińsku zapalczywy i wyprowadzony z
równowagi krzyczał; ojczym zaś miał powierzchowność podobną do Woody
Allena, więc osaczony, pojękiwał i gestykulował. Nie bawiła mnie raczej,
ale intrygowała taka symultaniczna dyskusja Żyda oraz narodowca – każdy
z nich miał swoje grzechy, swoje słabizny w tym sporze. Ojciec z
ojczymem spotkali się osobiście tylko raz w życiu, na gruncie
eksterytorialnym, bo podczas protestanckiego pogrzebu jednej z moich
dalekich ciotek o niemieckich korzeniach. Pamiętam, że panowie byli
wobec siebie uprzedzająco grzeczni, i taktownie nie poruszyli żadnego z
tematów, o które spierali się przecież żarliwie od lat – za moim
pośrednictwem.
Relacje polsko-żydowskie „przerobiłem” dość gruntownie i roszczę sobie
pretensje do znawstwa w tym temacie. Jednak w przededniu rocznicy
wybuchu Powstania w Gettcie powstrzymam się przed konstruowaniem jakichś
powierzchownych uogólnień. Sam - wyspowiadawszy się zarówno z
antysemityzmu, jak i żydokomuny – zachęcam wszystkich do spokojnego
zmierzenia się z historią własnej rodziny, własnego kraju. Z mojego
doświadczenia wynika, że choć czasem nieprzyjemnie jest dowiedzieć się
rzeczy przykrych, tragicznych, czy wręcz haniebnych, to ostatecznie
wszystko da się zrozumieć. A warto, bo satysfakcja jest naprawdę spora.
Zakończę te nieco górnolotne wynurzenia dotyczące rachunków z historią
przykrą dla mnie osobiście konstatacją. Otóż mam wrażenie, że los
polskich Żydów obchodzi nas głównie w kontekście pytania o nasz własny
antysemityzm, oraz antysemityzm naszych dziadków. Czy byli bohaterami,
czy szumowinami? Czy Żydzi dostali od nas dostateczną pomoc, czy nie? Na
ile na nią zasłużyli? Im spór zagorzalszy, tym bardziej zdaje się
uciekać jego podmiot – kilka milionów istnień ludzkich. Trochę tak,
jakby cierpienie i śmierć Żydów była dla nas ważna o tyle tylko, o ile
stanowi sprawdzian moralności nas samych, Polaków. Jeśli to
spostrzeżenie jest trafne, czego się obawiam, to świadczyłoby źle nie o
naszych przodkach, ale o nas samych.
Warto byśmy - jako naród - chcieli poznać i zrozumieć naszą przeszłość, ale teraz - jako ludzie - chciejmy po prostu współczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz